- „Bo doli nie ma sieroto!”

Inne

Teksty

Czasem wydaje mi się, że nie zawsze kieruję i dowodzę swymi myślami, bo te bywają chwilami tak samodzielne, że wydzierają mi z rąk cugle i mocno poganiając zaprzęg, pędzą w przestrzenie nowe, tajemne, przesączone zapachem świata tyleż abstrakcyjnego, co rzeczywistego. Są to chwile jak pola szumiące zbożem, które nie ja sadziłem, które nie ja siałem, a one są i w świadomości, czuję ich wielkość i niemożność ich ogarnięcia. Myśli te otaczają mnie jak złociste łany pszeniczne, wielkie pojedyncze sosny na Szyszkinowskich pejzażach. Czuję się wrzucony w temat i jak powyżej przytoczone drzewa – trwam w nim. Realność tego zjawiska, chwili, jest zaskakująco wierna. Wiatr muskający mnie po konarach, słońce malujące kłosy na złoto-żółto, cień kłębiastych chmur zahaczony o moją koronę i kwilenie czekających w niej na żertwę ptasich piskląt. Po czasie uzmysławiam sobie, że świat ten, choć nieobcy moim przeżyciom, bynajmniej nie jest tym, w którym obecnie żyję. A może dzieje się tak dlatego, że wyobraźnia wybrała właśnie ten moment na realizację moich dawno zapomnianych marzeń – wędrówek po barwnych światach obrazów moich ulubionych malarzy? Myśli przerzucają mnie na przemian to w przyszłość, to w czas historycznie znany mi tylko z literatury, sztuki czy opowieści i włączają na te chwile projekcję surrealistycznych przeżyć, zachowań, zadawanych abstrakcyjnych pytań i w jednym czasie udzielają odpowiedzi. Nie ma tam miejsca na zbędną retoryczność. To świat czysto parezjańskiej szczerości i otwartości. Zawsze jestem tam sobą do szpiku kości i nie dbam o to, jak będzie odbierał mnie otaczający świat. Mógłbym być nagim, a moja nagość i tak niczego by nie zmieniała, gdyż ta, wynikająca ze szczerości, nie może zawstydzać. Zresztą, w takich chwilach w ogóle się jej nie zauważa. Jestem jak Adam przed zjedzeniem jabłka w pachnącym ogrodzie Edenu. Wchodzę w kolejny temat i kiedy tak go rozpamiętuję, dochodzę do wniosku, że to już inny wątek, inna przestrzeń, do której nie wiem jak dawno przeszedłem. Czas zakrzywia się jak w okolicy czarnej kosmicznej dziury i nie stanowi już żadnego odnośnika. Lecą bociany – ptaki na wskroś związane z polskim krajobrazem, których gniazda budowane niegdyś na strzechach chłopskich chat, kojarzyły się zawsze z dostatkiem, szczęściem, dobrem. Do dziś obecność tych wielkich sympatycznych ptaków pojawiających się w okolicy i w wierzeniach ludzi dobrze wróży. Kiedy bywam na malarskich plenerach na Podlasiu, w oczach spoglądających w błękit nieba niemal zawsze odbijają się lecące sylwetki tych ptaków. Jest ich tam mnóstwo. Niemal przy każdej chacie, na drzewie, słupie, gnieżdżą się i klekotem doniosłym akcentują swą ważność i obecność. Chłop siedzący na zielonej trawie, bosy, o stopach w kolorze świeżo zaoranej ziemi, na prośbę małego synka na sekundę oderwał wzrok od dwojaków i zawiesiwszy w powietrzu drewnianą łyżkę, zerka na lecący klucz czerwonodziobych bocianów. Białe koszule i spodnie tych dwóch postaci wyraźnie przyciągają uwagę widza. Doświadczony, styrany życiem i biedą chłop, o twarzy spoconej, spieczonej słońcem i przeoranej trudem niełatwej egzystencji, takich obrazów zapewne widział już wiele i nie robią one na nim takiego wrażenia jak na małym chłopcu. Ten wyraźnie zafascynowany zjawiskiem jeszcze przez długi czas nie oderwie od nich swych młodych oczu. Właśnie w ten obraz z nagła wrzuciła mnie moja wyobraźnia bez szczególnego pytania czy chcę, czy mam czas razem z dwoma chłopami wpatrywać się w niebo. Ale ponieważ kadr to szalenie sugestywny, prawdziwy i piękny, toteż pozwalam sobie na trwanie w nim i napawanie się jego atmosferą, zapachem kwitnących polnych kwiatów, widokiem bocianów, wychudłych wołów odganiających ogonami natrętne muchy i słuchaniu wysoko fruwających nad polami rozśpiewanych skowronków. Jest rok 1900 i wspaniały malarz Józef Chełmoński, nie mogąc oprzeć się wyżej opisanemu zaobserwowanemu obrazowi, maluje swój własny i nazywa go Bociany. Poza malarskim dokumentowaniem wiejskiej rzeczywistości, artysta przemyca w Bocianach jeszcze inne wartości. Pragnie bowiem pokazać obraz prawdziwości człowieka zmęczonego ciężką pracą. I ośmielę się po części polemizować z autorami Historii malarstwa polskiego – Stefanią Krzysztofowicz-Kozakowską i Franciszkiem Stolotem, którzy opisując owych dwóch chłopskich bohaterów określają ich jakoby były to nieestetyczne postaci. Zapewne tym określeniem chcieli podkreślić za Stanisławem Witkiewiczem, że Chełmoński pierwszy zaczął malować „chłopa” rzeczywistego, bowiem prawdziwie malowana, niepozbawiona przecież wartości artystycznych twarz starego człowieka ma w sobie często więcej piękna niż wiele młodszych, zgrabnie uczesanych i wyperfumowanych postaci. Zafascynowany Bocianami, współczesny Chełmońskiemu poeta, Kazimierz Gliński tak oto w sposób poetycki o nim pisze. - „Tatulu!” -„Co tam?” -„A spójrzcie ino… Ino nie w swoje dwojaki!... Dziobate ptaki powietrzem płyną, skrzydliska, kieby chustę, rozwiną, a srebrne, niby – śnieg jaki!” -„Bociany!” -„Dyć ja wiem, że bociany, Wiem, że gdy pola się imają, Na one łąki, na one łany, Niby my do swej chaty słomianej, Z tęsknicą wielką wracają”. -„A jużci!” -„Haj, Haj!... Grają, by dzwony, W klekoty biją radosne – Para za parą zbiega ze strony, K’sobie, od siebie, niby „goniony…” -„Ano! Zwyczajnie na wiosnę!” -„Tatulu!... Rzućcie jeno oczyma Na ziemię słonecznie złotą – Chałupy każdej bocianię ima, Jeno na naszej niema i nie ma…” -„Bo doli nie ma sieroto!” No cóż, po tak prowadzonym dialogu pomiędzy znającym realia własnego życia, obciążonego odpowiedzialnością za rodzinę w trudnych, biednych czasach, pozbawionym optymizmu - ojcu i młodym , pełnym niewiedzy, ale przez to i wiary - synu, życzę zarówno sobie jak i czytelnikom, aby na naszych domach i wokół nas było jak najwięcej bocianów a wraz z nimi tej przysłowiowej „doli”, czyli dobrego losu i szczęścia. A kto się tych bocianów nie doczeka, boć to w mieście trudno na nie liczyć i to w dużych ilościach, to sobie zawsze może je namalować. Ja tak zrobiłem. Wacław Jagielski 16.05.2010 rok