- Wielka tajemnica …
Ten czas zawsze przeżywam jakoś inaczej. Zmniejszony gaz, wciśnięte sprzęgło, niższy bieg, spadające obroty silnika. Nie wyrzucam na luz, bo to wydaje się być bardziej niebezpieczne i wcale nie oznacza mniejszego spalania. Po drugie, takie nagłe wrzucenie na luz i hamowanie przy nie małej prędkości - hamulcem, czasem może skończyć się przymusowym poślizgiem i parkowaniem na drzewie albo w rowie. Tak więc wolę zmniejszać swą prędkość w sposób świadomy i kontrolowany. Czas tego mistycznego tygodnia, w który wkroczyłem pozwala mi na taki właśnie sposób wyciszenia, uspokojenia tłoków i turbin i pozostałych dopalaczy. Każde nawet najprostsze urządzenie mechaniczne, musi od czasu do czasu przejść swój z góry przez producenta, konstruktora, zaplanowany przegląd techniczny. W innym przypadku, kiedy „zajeździmy” auto, „zarżniemy” silnik, to na pewno serwisant nie uwzględni gwarancji i koszty naprawy staną się ogromne, bezpośrednio uderzą w nas, a może się okazać, że nic już nie da się uratować, naprawić i urządzenie, pojazd trzeba będzie poddać kasacji. Skoro człowiek starają się stosować do fabrycznych zaleceń producenta, tym bardziej powinien zadbać o przegląd samego siebie, aby nie zakończyć na starym przerdzewiałym złomowisku na obrzeżach życia. Trzeba sprawdzić czy czasem gdzieś nie iskrzy, nie terkocze, coś nie odpada, czy może świece nie są zalane. Może należało by wymienić katalizator, tłumik, koniecznie filtry no i olej. Czasem dolać a czasem całkiem wymienić bo czarny i przepalony. Powolne wyhamowanie podczas Wielkiego Tygodnia, dla mnie jest okresem równie wielkiej szansy na dogłębne, bardziej wnikliwe niż w ciągu roku wglądnięcie w samego siebie. Poddanie się gruntownej samoocenie, kompleksowemu przeglądowi i koniecznym naprawom. Lubię wtedy na nowo wolniej, bez pośpiechu wziąć do ręki instrukcję obsługi w postaci Pisma Świętego i na historii odkupienia przemyśleć wszystko jeszcze raz. Staram się, (co wcale nie do końca należy równoważyć z osiągnięciem sukcesów), doprowadzić siebie do fabrycznej „nówki”. Razu pewnego jestem bliżej, innego może niekoniecznie - pomimo podejmowanych prób i wysiłków. Z tęsknotą wtedy i zawstydzeniem spoglądam w górę i pokornie w swej słabości, proszę o wyrozumiałość i pomoc. Wiem, że to skutkuje i pomoc nadchodzi. Obiecuję wtedy sobie zmianę, poprawę i wszystko z powrotem staje się wesołe, słoneczne, cieplejsze, do momentu aż ponownie nie zaryję o bruk i nie potłukę sobie kości. I można by rzec, że w zasadzie ten moduł powtarza się w mym życiu na okrągło, stanowiąc swoiste ogniwo życiowego kodu. Z tą różnicą, że raz idę dłużej a innym razem szybciej obijam swoje kolana. Ważne - jak wydaje mi się jest zawsze to, aby szybko powstawać. Dźwigać się i pomimo wszystko iść dalej. Zbytnie ociąganie, przedłużający się „pit - stop”, lęk przed podjęciem decyzji na „tak”, zbytnie pieszczenie się z samym sobą - rozleniwia, oddala od dobrego rezultatu na mecie. Zawsze chyba każdemu imponuje obecność w czołówce peletonu a nie bycie maruderem, zamykającym stawkę. Tępy, głuchy dźwięk kołatek przy grobie Stwórcy pomaga zastanowić się nad kondycją osobistą i otaczającego mnie świata. Pomaga wyciągnąć wnioski i powziąć konkretne postanowienia jeszcze na dziś, jutro i nadchodzący czas. Uzmysławia mi również, że życie jest wielką wartością daną od Boga, a parafrazując wypowiedź Jana Pawła II, dodam – wartością zadaną od Boga. Dlatego cieszę się, że to życie otrzymałem i że ono wciąż trwa. Dźwięczny zaś głos spiżowych dzwonów wypełniających przestrzeń w czas rezurekcji, z niebywałą radością pozwala mi wrócić na tory i z nową mocą silników ruszyć przed siebie. Pokonywać wyznaczoną drogę życia z większym uwzględnieniem miliona znaków drogowych jakie mi sam Bóg stawia na poboczu abym czuł się bezpieczniej. Dzwony obwieszczające zwycięstwo życia są najdoskonalszym „paliwem” i wystarczy wciąż o tym pamiętać, aby dojechać do celu w dobrym czasie i na punktowanych, premiowanych miejscach. Tak przypuszczam i w to wierzę. Oczywiście każdy ma prawo do innej receptury na dobry życiowy wyścig i ma do tego pełne prawo. Życzę więc wszystkim aby odnaleźli swój najwłaściwszy i najkorzystniejszy dla siebie i świata tor jazdy. Aby sami szczęśliwie kiedyś ukończyli bieg i mogli poszczycić się jeszcze tym, że w wyścigu jechali fer play i nie zlekceważyli nigdy żadnej wysunięte ręki autostopowicza proszącego o pomoc, który też podąża przecież w tym samym kierunku. A na deser polecam czytelnikom obejrzenie arcydzieła malarstwa niedoścignionego wręcz malarza ciała ludzkiego – samego Michelangelo Medisi da Caravaggia – Złożenie do grobu. To potężne płótno o wymiarach 300 x 203 cm , znajdującego się w Pinakotece Watykańskiej. Ten zapomniany niesłusznie przez wieki, włoski mistrz, prekursor barokowego malarstwa, żyjący w latach 1571 – 1610, malował to dzieło do kaplicy Opłakiwania w kościele filipinów w Rzymie. Na bardzo ciemnym, charakterystycznym dla jego obrazów tle, przedstawił grupę pięciu realistycznie malowanych postaci. Dwóch mężczyzn – św. Jana i św. Nikodema, w wielkim wysiłku trzymających martwe ciało Chrystusa. Za nimi Caravaggio ustawia trzy kobiety: Matkę Jezusa, Marię Kleofasową i Marię Magdalenę. Ciemne tło, pozbawione szczegółów każe obserwatorowi skupić uwagę tylko i wyłącznie na istocie tematu. Nie czas to na zabawianie się rzeczami zbędnymi. Kamienna płyta grobu na której jeszcze przez chwilę będą stać wydaje się przebijać płótno swym narożnikiem tak silnie skontrastowanym głębokim światłocieniem. Chrystus dotyka martwą zwisającą bez życia ręką owej ciężkiej płyty, którą już za kilkadziesiąt godzin odsunie siła Jego Boskiej tajemnicy zmartwychwstania. Wacław Jagielski 29.03.2010